Lęk przed konsekwencjami gospodarczymi zdecydowanych decyzji jest większy niż obawa przed skutkami globalnego ocieplenia. A zegar tyka.
Każdy kolejny szczyt klimatyczny jest wydarzeniem coraz smutniejszym. Zegar tyka. Wiemy już bardzo dobrze, co należy zrobić, by powstrzymać zmiany klimatyczne. Każdy następny rok przynosi szereg dowodów na to, jak katastrofalne będą, przepraszam, są, skutki globalnego ocieplenia. W tym roku delegaci powinni byli uczcić minutą ciszy ofiary pożarów, które spustoszyły Kalifornię. Wieloletnia susza, wysokie temperatury i stale obniżający się poziom wód gruntowych w tym stanie doprowadziły do jednej z największych powojennych katastrof ekologicznych w Stanach Zjednoczonych.
Jest paradoks, o którym politycy spotykający się podczas kolejnych szczytów klimatycznych mówią nad wyraz niechętnie. Z jednej strony nasza wiedza na temat mechanizmów klimatycznych rośnie w postępie wykładniczym, a kolejne raporty IPCC jasno pokazują kierunek, w którym powinniśmy zdążać. Z drugiej - globalna emisja CO2 rośnie z roku na rok. Drobiazgowy raport „Global Carbon Project” nie pozostawia w tym względzie najmniejszych złudzeń. Od początku XXI wieku emisje rosną nieprzerwanie (choć w różnym tempie), z chwilowym wypłaszczeniem w latach 2014-2016. Mijający rok i poprzedni znowu upłynęły pod znakiem rosnących emisji. Jednocześnie z roku na rok rośnie średnia temperatur. Ciepło, coraz cieplej, gorąco!
O tej wyraźnie widocznej sprzeczności podczas szczytów klimatycznych (przynajmniej oficjalnie) mówi się nad wyraz niechętnie. Przyczyna jest prosta: politycy i negocjatorzy musieliby wówczas przyznać, że kolejne spotkania są przede wszystkim dyplomatyczną retardacją, grą na zwłokę. Lęk przed konsekwencjami gospodarczymi zdecydowanych decyzji jest większy niż obawa przed konsekwencjami globalnego ocieplenia. Nikt nie powie tego wprost. To dlatego Chińczycy, mistrzowie dyplomacji, od lat dzierżą palmę pierwszeństwa w emisji CO2 i jednocześnie przyznają, że światowa redukcja emisji jest konieczna. Jakie jest więc wyjście? Odkąd pamiętam szczyty klimatyczne kończą się zapowiedzią... kolejnego szczytu klimatycznego, na którym na pewno zapadną wiążące decyzje.
Tym razem jest podobnie, z jednym wszakże wyjątkiem. Myślę o wystąpieniach czołowych polityków polskich, którzy, wszystko na to wskazuje, postanowili porzucić reguły dyplomatycznych rozgrywek i wygarnęli prosto z mostu swoje opinie na temat walki z globalnym ociepleniem. Prezydent Andrzej Duda w swoim wystąpieniu wielokrotnie minął się z prawdą, mówiąc między innymi, że zasoby węgla wystarczą Polsce na 200 lat, że jesteśmy krajem suwerennym energetycznie, że emisja gazów cieplarnianych w Polsce spada, że spalanie węgla nie stoi w sprzeczności z ograniczaniem emisji. Nie zamierzam punktować wszystkich tych nieporozumień, błędów i zwyczajnej nieprawdy. Jasne jest jednak, skąd one się biorą. Stanowisko Polski wygląda następująco: nadal będziemy opierać swoją gospodarkę na węglu i nic wam do tego. Niech za ochronę klimatu wezmą się inni, my tu, w Polsce, mamy swoje sprawy. Gdybym był przedstawicielem tonącego właśnie Kiribati, odebrałym takie stanowisko gospodarza jak policzek. Dalej w zakłamywaniu rzeczywistości poszedł chyba tylko Donald Trump, który mieszkańcom niszczonej przez pożary Kalifornii radził, by... grabili liście.
Nie wykluczam, że Andrzej Duda głośno wyraził to, co głowy wielu państw mówią jedynie w zaciszu gabinetów. Dla negocjacji klimatycznych takie sformułowania mają jednak charakter dewastujący, pokazują bowiem, że są kraje, które w procesie negocjacji klimatycznych chcą pełnić wyłącznie rolę czynnika blokującego. A na dodatek są bardzo z tej roli zadowolone.
A zatem: do zobaczenia na kolejnym szczycie klimatycznym. Ten nadchodzący podobno ma być naprawdę rozstrzygającym.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.